O własnej skórze i o tym, że psychoterapia jest potrzebna

Poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Dziś, wczoraj i przedwczoraj i – żeglując wstecz po wodach pamięci – trzy dni temu byłam bardzo poruszona kolejnymi historiami opowiedzianymi przez bliskich i dalszych przyjaciół. Zbliżyłam się do cierpienia tak nieznośnego, że skłaniającego do wyboru drogi ku śmierci. Zastanawiałam się nad intensywnością mojego żalu nad ludźmi, których poznałam tylko w opowieściach i nad tym, czym różni się to doświadczenie ostatnich dni od codziennego towarzyszenia ludziom w ich problemach podczas mojej pracy psychoterapeutycznej, czy choćby od tego, jak lata temu czuwałam przy mojej umierającej ukochanej Babci.

To wtedy wysnułam swoją prywatną, nieistotną statystycznie hipotezę, że ludzie prawie ( z wyjątkiem prawdziwych tragicznych wypadków) zawsze podejmują sami decyzję o tym, kiedy umrzeć. Czasem tylko przed sobą się do tego nie przyznają. Widziałam ten moment w niej. Nie mogłam się pogodzić z jej decyzją. Karmiłam ją malutkimi łyżeczkami zblendowanego na papkę jedzenia, obracałam jej wychudłe ciało co chwila z boku na bok, a gdy je już opuściła, tuliłam je bez końca w ramionach i nie mogłam się z nim rozstać. Ale Babunia nażyła się jednak, zanim odwróciła się plecami do świata żywych – dalej już nie idę. Sztuka życia, kiedy skrzydła entuzjazmu stopniały w gorących promieniach Rzeczywistości Bez Iluzji, przypomina trochę górską wspinaczkę. Nie wolno się zatrzymać. Ci natomiast, co znienacka, tłumnie, w opowieściach zawitali u mnie i których tak opłakiwałam, odwrócili się plecami do szlaku na długo przed atakiem szczytowym – by dalej pociągnąć metaforę wspinaczkową. Ale czuję, że nie w tym tkwi istota rzeczy.

Kiedy staram się, jak mogę – ostrożnie i z należnym szacunkiem –  medytować nad powierzonymi mi w rzeczonych kilku ostatnich dniach ludzkimi głębiami bez dna („głębia ziewa na powierzchni, a powierzchnia okazuje się dnem głębi”) ze zdumieniem odkrywam, że wspólnym mianownikiem tych wstrząsających historii jest niezamieszkiwanie we własnym ciele i nieotulenie we własną skórę. Gdyby tak przez chwilę naprawdę to poczuć. Moja własna skóra mnie odpycha, mnie nie chroni, jest za krótka, cała głowa wystaje. A teraz z kolei tyłek. Albo za długa i wlecze się, rozwleka poza mnie. Ona mnie drapie, czy szczypie do krwi. Wolę być gdzie indziej, tu albo tam, irytacja, frustracja, rośnie, nie wiadomo, kiedy się człowiek zbliża, kiedy oddala. Nie można się rozsiąść, ani wyprostować nóg, ani spocząć, ani wiedzieć na pewno, czy to pora jedzenia, snu czy miłości. Ciężko odróżnić, czego pożąda chciwe na zawsze ego, a czego potrzebuje ciało. Albo zostać spokojnie w miejscu. W swoim miejscu.

Na temat własnej skóry miałam niedawno olśnienie w drodze powrotnej z kazamatów pod Dworcem Centralnym w Warszawie, gdzie wybrałam się po odbiór zamówionej książki w księgarni Liber. Wszyscy (byli)studenci UW wiedzą, gdzie ona jest. Ale nie, okazało się, że trzeba iść do oddziału na Rondzie Czterdziestolatka. Czemu taką nazwę zyskało to podziemne państwo zrozumiałam, kiedy błąkałam się w poszukiwaniu księgarni bez telefonu z nawigacją po tych korytarzach, wejściach na perony. Bo im dłużej się błąkałam, tym dłuższa parada wspomnień (Kult -Liber-brama-Juwenalia- Duży Diedziniec) wszystkich wczasów rodzinnych, wyjazdów na kolonie, na wakacje pod namiotem, staże, studia, pogrzeby, śluby, chrzciny, powitań i pożegnań z mężem, ale też podstawówkowych wagarów w Marriotcie – tam pierwszy sklep z fajnymi ubraniami i zabawkami po ‘89 roku, przechodziło się tymi podziemiami, powroty z nastoletnich i młodzieńczych imprez -słynne nocniki ruszające i lądujące na centralniaku. Dla czterdziestoletniej plus Warszawianki te podziemia cuchnące zapiekaną z serem (a kiedyś była to zapiekana z kapustą kiszoną i majonezem, tak tak, drodzy kebabowicze) to przeżycie pokoleniowe. W ciągu paru minut życie śmignęło mi przez oczami.

Wiadomo – bywało różnie. I nasączona wspomnieniami nagle poczułam: jak dobrze żyć we własnej skórze. Trudno wyrazić słowami takie darowane, przebiegające nie tylko w mózgu, ale i we wszystkich zmysłach (i dlatego tak cenne) doświadczenie. Jest w nim czułość, współczucie i ukojenie i zgoda na wszystko – ryczałtem do końca. Jest w nim rozgoszczenie się we własnym ciele, wymoszczenie się wygodne, najwygodniejsze, w swojej skórze niczym w najbardziej satynowej atłasowej, chłodnej ale ciepłej, miękkiej i śliskiej ale puchatej, pachnącej pościeli. Ta zadra, że to poszło nie tak, że owo miało wyglądać inaczej ,tamto też, rozterki i wewnętrzne walki znikają. A jest cisza bezkresnego oceanu. Ten ocean rytmicznie oddycha, wznosi się i opada, czasem zmarszczy się w fale. Ale nie pragnie wystąpić z siebie i przelać się do innego zbiornika, w którym może byłoby piękniej czy prościej. Cokolwiek się zdarzyło, zdarza, zdarzy jestem tu, bezpieczna w tobie ciało, z tobą na pokładzie nie zabłądzę. Jesteś moim domem. A ja z tobą mój domowy duchu. Nie opuszczę cię i nie zdradzę, ani ja, zawsze dotrzymam ci kroku, dobrze mi z tobą O, coś takiego to było.

Ale ileż zaliczyłam lat studiów, ile książek, ile seminariów, warsztatów, terapii szkoleniowych, superwizji, grup, podgrup, prac „na środku” , wyjazdowych intensivów, zjazdów naukowych, ile praktyk, superwizji praktyk et caetera et caetera. I to wcale nie koniec. Broń Boże nie jest to warunkiem tak uniwersalnego  przeżycia. Lecz — tak wielu ludzi idzie przez życie w butach raniących im stopy, z paskiem ściśniętym za mocno, z rękawami cisnącymi pod pachami(i ja szłam z workiem kamieni na plecach zamiast skóry i mięśni).  I w ogóle nie wiedzą, że może być inaczej. Bo nie mają punktu odniesienia. Nigdy nie mieli na nogach niebiańsko miękkich bamboszy. Więc – czym te historie, które przeżyłam ostatnio różnią się od mojej pracy na co dzień? Jeśli ktoś przychodzi do mnie i mówi: bolą mnie stopy. To jest już prawie zwycięstwo. Ale dlaczego nie ma mnie tam, przy tych ludziach, którzy nie znieśli bólu. I nie przypuszczali, że coś można zaradzić. Po prostu walczyli póki starczyło im sił i uważali, że tak musi być. Albo tak się zapiekli w cierpieniu, że przestali chcieć się uratować. Zaczęli chorować. Albo postanowili pozabijać się na raty i wybrali sobie jakiś dobrze rokujący nałóg. Nie mówiąc już o wsparciu dla ich rodzin i bliskich, którzy pomnażają ogólną sumę cierpienia i niosą ją dalej, następnemu pokoleniu. Tak bardzo chcę, aby każdy mógł przymierzyć te miękkie bambosze. One wcale nie są luksusem, powinny być standardem dla każdego. Aby w Polsce ludzie zrozumieli, że cierpienie duszy niewcielonej do końca leczy się tak jak grypę i zapalenie płuc. I to nie pigułkami. Na duszę pigułki nie działają. Psychoterapia jest potrzebna. Aby gabinet psychoterapeuty był tak powszechny i tak dostępny w każdej miejscowości jak lekarz internista, apteka i sklep spożywczy Aby te przesądy, które można przyrównać do XVIII-wiecznego dopatrywania się w chorobach ciała działań diabła wreszcie nas opuściły i ludzie przestali ginąć za życia . Chcę znaleźć drogę do tych wszystkich jeszcze opętanych przez demony, którzy dopiero uczą się, jak rozgościć się w swoim ciele.

Komentarze zostały zablokowane.