O smutku

Dziś o tym, że kiedy nie odpędzamy naszego smutku, tylko życzliwie go przyjmujemy, on prowadzi nas ku potrzebom serca.

Gorące tchnienie dnia ciasno otula moje ciało. Przechodzę blisko jednego z bloków za Żelazną Bramą, tego naprzeciwko hali Gwardii, z trzepakiem, przy którym chłopaki trenują boks. Jest tam odcinek smołowatego asfaltu nigdy nie wymienionego na kostkę brukową. Pozapadana, powybrzuszana i popękana powierzchnia zasymilowała się z żywym ruchem ziemi poddającej się nieustannej zmianie przepływającego nieba. W zagłębieniach mimo żaru stoją kałuże. Śmierdzi wszystkimi przez dziesięciolecia wyrzucanymi z okien odpadkami, które nie miały szansy przejść alchemicznej przemiany w żywotnej ciemności gleby. Z okien na niskich piętrach rozchodzą się najintymniejsze wyziewy ludzkich tajemnic. W jednym z mieszkań kobiecy głos wyśpiewuje duże interwały dźwięcznego chichotu. Wróble ćwierkają natrętnie. Być może to właśnie nierówności smoły, która kiedyś pod rozpalonym niebem topiła się utrwalając na zawsze nasze kroki na tym osiedlu, przypomniały mi babunię. Pierwszy raz nie zaimpregnowałam duszy, aby zatrzymać smutek na powierzchni. Nie rozlał się kałużą pretensji i żalów. Zamiast tego przenika na wskroś serce i wnętrzności. Wcale nie zabija mnie ten smutek, ale czuję, że każda linia na moim czole i między brwiami, każdy rozgałęźnik w kąciku oka dostraja się do jego coraz głębszego nurtu. Wreszcie czas przestać tak się chronić. Pod upalnymi, oszałamiająco pachnącymi lipami Babunia szła z psem i ze mną, małą, w krótkich majteczkach i patrzyła na puchate obłoki, w które słońce dmucha swoim płomiennym oddechem, a one oddalają się olbrzymiejąc. Wtedy Babunia już miała za sobą dziesiątki warszawskich gorących letnich pór i wszystkie je przewalczyła godnie. Ocalała. Więc wędrowała ze mną i z psem swoim lekko już ociężałym krokiem, niosła truskawki i czereśnie spod Hali Mirowskiej w torbie w kratkę. Uśmiechała się lekko do dali za horyzontem. Pozwalała dniom spokojnie płonąć równym blaskiem. Powiew żaru muskał mnie po włosach i poczułam, że moje serce pragnie tego samego – łagodnego zanurzenia aż do miąższu każdej chwili. A potem przede mną pojawiła się dziewczynka, w krótkich majtkach, w koszulce na ramiączka, z końskim ogonem, nietrafiająca piętami w podeszwy białych klapek japonek. Poruszała się w rytmie torującego sobie drogę w jej wnętrzu życia i piła z plastikowego kubka ze słomką. Ponad bałaganem zabudowań wokoło synagogi Nożyków spojrzałam w bok na plac Grzybowski z dwoma wieżami kościoła Wszystkich Świętych. Wszystko to powoli przesuwało się pod idealnie okrągłą błękitną kopułą nieba, a słońce chuchało na śmietankowe obłoki. Potem popatrzyłam na drobne ramię dziewczynki i zdziwiłam się nagłą tęsknotą, która prawie wywlekła mnie z ciała w i wtłoczyła w małą figurkę z różowej skóry beztrosko plączącą się we własnych nogach. Gdybym mogła tak niedbale iść, bez obaw, głęboko wtopiona w ruch świata. Gdybym mogła zacząć od początku: nie trafiać piętą w klapkę, smakować słodki ulepek dnia i czuć się chroniona w epicentrum śmiertelnego niebezpieczeństwa. Gdyby to było możliwe. A ileś lat później w rozpalone do białości południe siedzieć na dachu krytym papą z tym kimś bliskim i ukochanym, z kim nie trzeba nic nadzwyczajnego mówić, nic myśleć, nigdzie iść i nic zrobić, a świat sam rozkwita kolorami, smakami i zapachami w każdej sekundzie, którą dzielimy na pół i podajemy sobie nawzajem jak hostię. Właśnie tego pragnę.

Komentarze zostały zablokowane.